Ja po prostu wiem…

PreScriptum: A na zdjęciach taka instalacja artystyczno-alchemiczna, która to wszystko jakby symbolizuje 😀

Ja po prostu wiem, że jestem Mistrzem. Jest to wbudowane we mnie, gdzieś w środku. Zawsze to czułem, nawet gdy byłem małym dzieckiem. Tylko wtedy nie umiałem tego nazwać, ani nawet zdefiniować w sobie. Po prostu czułem, że jest ze mną coś nie tak, że jestem inny od otaczających mnie rówieśników. I to wcale nie tak, że czułem się od nich lepszy! Wręcz przeciwnie. Moje poczucie odmienności sprawiało, że czułem się kimś gorszym. Dziwnym. Niepasującym do obrazka. To uczucie ostatecznie pchnęło mnie w objęcia filozofii. Ale najpierw była ciemność.

Wszystko zaczęło się wraz z rozpoczęciem gimnazjum. Do tej pory chodziłem do podstawówki z innymi dziećmi z mojego najbliższego otoczenia. Wszystkich ich znałem z poprzednich wcieleń i nie miałem ochoty angażować się w takie relacje – byłem więc zawsze z boku, cichy, introwertyczny, zamknięty w sobie. Podejrzewano mnie nawet o autyzm. Ale gimnazjum zmieniło wszystko, bo oto pojawiły się nowe osoby, z których większości nie znałem z innych wcieleń. Nie było karmy. Drzwi ekspresji otworzyły się we mnie i z cichego prymusa powoli stawałem się zbuntowanym nastolatkiem.

I tu właśnie pojawiła się ciemność. Muzyczna ciemność. Bo oto poznałem świat zupełnie odmienny od dotychczasowego. Okazało się, że muzyka to nie tylko oklepany pop, nudna klasyka i kiczowate disco-polo, ale że jest jej cała masa! Otworzyli mi na to oczy moi nowi gimnazjalni koledzy i wpadłem po uszy. Dosłownie!

Nirvana, Apocalyptica, Vanessa Mae, Korn, Metallica, Iron Maiden, Kat, Acid Drinkers, Vader, Marilyn Manson, Cradle of Filth, Nightwish i tak dalej. To wszystko było dla mnie tak nowe (wiecie, w tamtych czasach nie było jeszcze Internetu). I tak buntownicze. Niegrzeczne. Ekspresyjne. Tak przeciwne do mojego dotychczasowego introwertycznego pół-autyzmu. Stałem się więc tzw. metalem. Ale niech to nikogo nie zmyli, bo w ciężkim brzmieniu i wulgarnych tekstach Heavy Metalu bardzo często zawarta jest wielka głębia. Jednak i tak najważniejsza jest energia.

To było tak, jakbym nagle odkrył drugą, dotąd ukrytą stronę siebie. Dzięki tej dziwnej muzyce zacząłem czuć, że moja odmienność nie jest niczym złym – że nie muszę się wstydzić tego kim naprawdę jestem; że nie muszę tego dusić w sobie; że Bóg mnie nie ukarze; że można żyć będąc bezpretensjonalnym, oryginalnym i ekspresyjnym sobą. Metal pomógł mi się obudzić. Bo to przebudzenie już we mnie było, ale czułem się w tym tak osamotniony, że bałem się otworzyć te wewnętrzne drzwi.

Dziś się uśmiecham, wspominając to wszystko, bo „szatański metal” – jak prawił o tym ksiądz na lekcjach religii – paradoksalnie otworzył mnie na poszukiwanie Boga, Prawdy i Światła. Odjechane poezje i pełne misternej symboliki metalowe teksty, otworzyły mnie na zgłębianie filozofii, a ta doprowadziła mnie do alternatywnych duchowych ścieżek i praktyk. Ale przede wszystkim – jak teraz to widzę po latach – po prostu zacząłem pozwalać sobie być sobą. Kimś odstającym od stada. Kimś, kto chce innego życia, niż dyktowała edukacja, rodzina i kościół.

Moje przebudzenie zaczęło w końcu kwitnąć. Skakałem od ścieżki do ścieżki. Zgłębiałem wszystko, co wpadło mi w ręce. Modliłem się, medytowałem, ćwiczyłem jogę, tai chi, Reiki, najróżniejsze formy medytacji – od chrześcijańskich, przez tybetańskie, hinduskie, zen, taoistyczne, aż po… po moje własne. Bo w pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że te wszystkie techniki nie mają znaczenia. Filozofie nie mają znaczenia! Jedyne, co ma znaczenie, to że JA JESTEM. Tak!

Medytacja to nic innego, jak po prostu bycie w teraz i otworzenie się na wszystkie uczucia. To bardzo proste! Otworzenie się na Obecność Boga Wewnątrz, ale nie trzymając tej obecności gdzieś tylko w głębi siebie, ale pozwalając jej emanować na wszystko wokół. To był dla mnie przełom. Miewałem już mistyczne chwile oświecenia, ale to, co zaczęło się ze mną dziać, gdy zdałem sobie sprawę z jedności tego, co wewnętrzne z tym, co zewnętrzne, czyli że to wszystko JAM JEST… och… to był przełom. Chwile prawdziwego WOW!

Raz miałem takie WOW, że aż wylądowałem w szpitalu. Wydobyło się ze mnie tyle Światła, że miałem atak serca. Ale to tylko umysł spanikował… a może nie… może to mi uratowało życie… bo dopiero dziś wiem, jak łatwo można wtedy odejść. Światło jest tak piękne! Ta rzeczywistość jest tak pociągająca, że łatwo zostawić swoje ciało i pójść… w stronę Światła.

Byłem wtedy na studiach filozoficznych, ale bardzo szybko przestały mnie interesować. Po co filozofować, gdy można po prostu tym być?! Doszła do mnie realizacja. Próbowałem nawet to przekazać na zajęciach, ale jakoś nikt mnie nie rozumiał. A więc zaprzestałem prób i po prostu rzuciłem studia. Koniec filozofii.

No może nie tak do końca, bo jednak zawsze sobie coś tam lubiłem poczytać. Ale już nie z punktu, że muszę się czegoś nauczyć, ale bardziej z ciekawości, dla przyjemności, dla poznania tego, jak ktoś myśli, jak łączy się ze swoją Duszą i odkrywa własne przebudzenie. Własne istnienie.

Bo to przecież właśnie o to chodzi w tym wszystkim – odkryć SIEBIE. Swojego Boga.

Ale to się wydarza stopniowo. Trwa wiele lat. A największym wyzwaniem okazuje się właśnie to, żeby nie odejść w stronę Światła, ale „zaimportować” i ugruntować to Światło tutaj, pozostając w fizyczności. Lecz to już temat na inną opowieść.

Pozdrawiam wszystkich Mistrzów 😉 <3

PS: A jeśli kogoś interesuje Życie Mistrza, który nie poszedł w stronę Światła, lecz został tu, aby nim być i emanować, to zachęcam do zerknięcia na moje książki, a szczególnie najnowszą: Quan Surr – Z Pamiętnika SurrealMistyka.