Magiczny Łabędź Świadomości

Jechaliśmy autem do lasu. Był ciepły letni wieczór. Jeden z tych, gdy światło jest tak misterne, iż zdaje się że leniwie zachodzące Słońce, niczym wielki alchemik, przemienia w złoto wszystko, czego tylko dotknie.

Miałem ze sobą właśnie ukończoną rzeźbę i aparat, żeby zrobić jej kilka zdjęć w tym magicznym świetle. Tylko, że w połowie drogi do odległej puszczy, nagle poczułem, że muszę wysiąść i dalej pójść sam. Ania była zszokowana. Dlaczego do cholery, chcesz tu wysiąść? — zapytała. Nie wiem… po prostu muszę. Mam jakąś dziwną, silną intuicję, że dalej muszę iść sam. Wysiadłem na skraju jakiejś wsi, nieopodal dużego lasu. I stałem sobie na skrzyżowaniu wiejskich dróg, trzymając w ręku moją nową rzeźbę, wczuwając się w ten tajemniczy trop intuicyjnego wiedzenia.

— Co to za rogi? — zapytał znienacka kierowca furgonetki.

— To taka rzeźba — odparłem po chwili pustki w głowie, zupełnie zaskoczony tym zdarzeniem. A wręcz zderzeniem z nieoczekiwanym przybyszem.

Kierowca spojrzał na mnie porozumiewawczo i pojechał dalej w swoją stronę. Zapewne wracał do domu po długim dniu pracy.

Ja zaś stałem sobie dalej, nie wiedząc dokąd chcę iść. W jednej ręce trzymając swoją rzeźbę, a w drugiej aparat fotograficzny. Stary dobry Nikon. Swoje lata już ma, ale zdjęcia wciąż robi wyśmienite i nawet podoba mi się to, że nie jest zanadto naszpikowany elektroniką i systemami wspomagania, które teraz standardowo montuje się w nowych modelach. Mój Nikon robi zdjęcia wciąż artystyczne, niedoskonałe, noszące znamiona ludzkiej ręki i oka. Ta niedoskonałość jest dla mnie wielkim atutem. Sprawia, że zdjęcia są przesycone moją świadomością, zamiast perfekcjonizmem sztucznej inteligencji, nowoczesnych podzespołów i oprogramowania.

Stałem tak więc przez parę minut, zdezorientowany. Pokręciłem się po skrzyżowaniu, gdy w końcu zobaczyłem ten nowy dom. Wciąż niedokończony. Wciąż w stanie surowym. Stoi już tam jakiś czas, zdaje się że właściciela spotkało coś nieoczekiwanego, coś co sprawiło że dom stoi w nagości cegieł i zaprawy murarskiej już parę lat. Zobaczyłem tabliczkę, że został w końcu wystawiony na sprzedaż. Aura wokół niego pachniała porażką. Niespełnionymi marzeniami. Nutką dramatycznej goryczy.

Ciekawe, jaki los spotkał tych ludzi? — pomyślałem sobie. A potem nagle wpadłem na genialny pomysł, że to idealny plener dla mojej rzeźbiarskiej sesji fotograficznej.

Poszedłem więc tam i popstrykałem kilka zdjęć. Posiedziałem chwilę na surowym, betonowym balkoniku, patrząc na zieloną, świeżo skoszoną łąkę w oddali, po której dumnie przechadzał się bocian. Po chwili dołączył do niego kolejny. Ależ tu pięknie! — pomyślałem.

Wyobrażałem sobie, jakby to było mieć taki dom na własność. Wyobraziłem sobie nawet, że właściciel zjawia się nagle i oddaje mi swój surowy dom, mówiąc coś w stylu, „Widzę, że Pan jest artystą z przekazem. Myślę, że Panu bardziej przyda się ten dom niż mi. Dla mnie to już bez znaczenia. Proszę go przyjąć w prezencie!”. Zupełnie nieprawdopodobna, trochę dziecinna, ale jakże wspaniała to wyobraźnia!

Na polanie, w oddali, wylądował trzeci bocian, potem jeszcze jeden — próbowałem je sfotografować, ale były za daleko. Widok jednak był tak ekscytujący, że opuściłem ceglany pustostan i podszedłem bliżej, ale nim się tam doczłapałem przez wysokie trawy, osty i wysypaną gruzem ziemię, bocianów ich nie było.

Są trochę jak moja rzeźba, jak mój złoty łabędź, pomyślałem. Może powinienem przerobić łabędzia na bociana…?

Znowu nie wiedziałem gdzie iść dalej. Tam czy może przeciwnie, gdzieś indziej? Wodziłem wzrokiem dokoła horyzontu, patrząc na las po lewo, wieś po prawo, długą drogę w nieznane na wprost. Gdybym miał monetę, to bym nią rzucił — zaśmiałem się. Wziąłem głęboki oddech i znowu wczułem się w kompas intuicji.

Po kilkunastu metrach w nieznane pomyślałem o sobie, jako o istocie fizycznej. Traf chciał, że miałem na sobie nowe sandały, które obcierały mi pięty, więc postanowiłem nie oddalać się jeszcze bardziej od domu, wiedząc, że i tak już teraz parogodzinną drogę powrotną, będę musiał pokonać pieszo. Nie chcąc jej jeszcze bardziej wydłużać, zmieniłem kurs i poszedłem w stronę lasu.

Pilnujące wejścia do lasu pola już skoszone. Jeżą się pozostałościami słomy, skrzą w zachodzącym powoli słońcu jak zapalone zapałki. Gdzieniegdzie kupy śmieci i gruzu. Nigdy nie potrafię zrozumieć, jak ktoś może tak po prostu wywalić śmieci na piękne łono natury. To dla mnie jedna z najbardziej obrzydliwych rzeczy pod słońcem. Choć staram się być wyrozumiały, to mimowolnie przeklinam tych ludzi. To nie ludzie a potwory, myślę sobie. Pstryk, pstryk i idę dalej.

Słońce zachodzi, zdaje się że mój spacer w lesie będzie okraszony szarością zmierzchu, która ostatecznie, w niemal magiczny, gradientowy sposób przeistoczy się w ciężki mrok nocy. Ta myśl wywołuje we mnie trochę lęku. Chociaż bywałem już wiele razy w lesie nocą i nic mi się jeszcze nie stało, to wciąż miewam chwile zwątpienia w siebie. Chwile, że obawiam się o swoje życie. To się dzieje jakby podświadomie. Niemal automatycznie, gdzieś w głębi mojej psychiki tli się ten lęk przed ciemnością, przed brakiem bezpieczeństwa, przed śmiercią. I daje o sobie znać właśnie w takich samotnych momentach, gdy gaśnie słońce, gdy wchodzę w teren nieznany, nienależący do mnie, ani nawet do żadnego innego człowieka. Teren, choć pełen śladów ludzkiej głupoty, to wciąż dziki i okryty tajemniczością natury.

Im bardziej wchodzę w las, lęk szybko ustępuje uczuciu ulgi. Fotografuję swojego łabędzia, swojego wolnego podróżnika, jak go nazwałem, i wczuwam się w otaczającą przyrodę. Dziś zdaje mi się odległa i niedostępna. Czuję się jak intruz, ale nie przejmuję się tym zanadto, bo wiem że to uczucie zniknie. Tak, jak za każdym razem, gdy z upływem czasu na łonie przyrody z cywilizowanego człowieka przeistaczam się w leśne zwierzę.

Odczuwam to w swoim ciele i umyśle. Moje myśli robią się coraz cichsze, by w końcu zupełnie ustąpić miejsca zmysłowości odczuwania. Las jest magiczny pod tym względem. Nasiąkam nim coraz bardziej, aż w końcu z poczucia bycia intruzem, staję się starym dobrym przyjacielem. Las otwiera się przede mną. Dostrzega moje serce i służy mi swoimi uspokajającymi objęciami.

Którędy teraz iść? — pytam siebie stojąc na kolejnym, tym razem leśnym, skrzyżowaniu. Zauważam, że logiczny umysł mówi żeby iść prosto, ale ja jakoś czuję, że nie prosto, ale właśnie w prawo. Nie umiem tego wyjaśnić. Coś we mnie “mówi” mi, żeby iść w prawo. I to nawet nie jest żaden głos, nic takiego. To zwykłe uczucie. Uczucie płynące z jakiegoś wnętrza mnie. To właśnie jest intuicja. Idąc zgodnie z nią, w prawo, czuję taki przebłysk radości, jakby coś we mnie dziękowało mi, cieszyło się, że idziemy właśnie tam. Choć przecież na logiczny rozum to zupełnie bez znaczenia!

Myślę sobie o tym, że tak samo jest ze wszystkim w życiu. Logika mówi Ci jedno, a serce, czy intuicja — drugie. I już wiele razy przekonałem się, że warto jednak słuchać intuicji. Bo ona, choć nie ma żadnych sensownych argumentów, to zawsze okazuje się prowadzić do nowych potencjałów, do czegoś nieoczekiwanie pozytywnego. Umysł natomiast zawsze z góry nakreśla co jest tam, a co tam i dlaczego powinieneś pójść właśnie tam, i zrobić to, a nie coś innego. Umysł ma całą serię solidnych faktów i argumentów na każdy temat, ale rzadko mają one większe znaczenie w konfrontacji z chwilą rzeczywistości, w której akurat się jest.

Och umysł, ze swoją skomplikowaną logiką i argumentami, jest śmieszny w porównaniu z prostotą i trafnością intuicji. Cała trudność polega jednak na tym, że umysł jest głośny, a intuicja cicha. Umysł zazwyczaj skutecznie przekrzykuje tę subtelność intuicji.

Aby usłyszeć intuicję trzeba być w swoich zmysłach, być obecnym w swoim ciele, swoich uczuciach. To dla większości ludzi bardzo trudna sztuka, ponieważ przebywają generalnie poza swoim ciałem. Pogrążeni w myślach, w zawiłości swoich wyimaginowanych czasoprzestrzeni, w tym co było wczoraj i może być jutro. Ludzie idą ślepo za głosem umysłu, za generowanym przezeń lękiem i przewidywaniami; dodając mu teraz jeszcze więcej mocy poprzez ciągłą łączność z masową świadomością ludzkości, z Internetem, GPS-em, itp.

Przeciętny człowiek nie skręciłby w prawo, zapuszczając się w głąb ciemniejącego lasu. Nie przeskoczyłby tej przepaści zaufania do siebie tylko dlatego, że nie jest do tego przyzwyczajony. Jest wytrenowany aby posłusznie podążać za głosem intelektu, logiki, racjonalnego myślenia opartego o fakty i liczby.

Subtelna wskazówka kompasu intuicji nie ma szans wygrać ze skomplikowanymi mechanizmami umysłu. A jednak dla mnie jest właśnie tym, co wybieram! Wybieram słuchać głosu swoich gorących, acz subtelnych uczuć, zamiast krzyku zimnej logiki. Nie jestem w tym doskonały, rzecz jasna. Moja droga wyjścia poza ograniczenia intelektu to wciąż droga. Nie mniej jednak wybieram nią podążać.

Skręt w prawo okazał się strzałem w sam środek tarczy. Znalazłem gniazdo jakichś małych ptaszków. Leżało na drodze, jakby zostawione tam specjalnie dla mnie. Ależ jest misternie utkane z delikatnych mchów i sosnowych igieł. Majstersztyk! — wykrzyknąłem. Wziąłem je i podziękowałem za tak piękny dar. Komu podziękowałem? Oczywiście mojemu przyjacielowi, Duchowi Lasu, którego obecność zacząłem w końcu odczuwać wyraźniej.

Po chwili marszu przysiadłem na brzegu drogi, by po prostu pobyć w tej ciszy morskich fal zieleni. Ich finezyjna eteryczność przypominała mi teraz delikatny głos mojej intuicji. Och tak, intuicja jest jak świeża bryza, która swym zapachem i lekkim muskaniem staje się drogowskazem.

Jestem daleko od domu i w sumie nigdzie się nie spieszę, więc równie dobrze mogę sobie tak posiedzieć nawet do rana — pomyślałem. Siedziałem więc tak, po prostu pozwalając wszystkiemu być. Obserwując, jak mój umysł próbuje mnie wciągnąć w perypetie jakichś historii. Och ta nieustanna gonitwa myśli, która wciąż się jeszcze nie wyłączyła! Raz po raz migały mi twarze ludzi z mediów społecznościowych, emaile na które trzeba odpowiedzieć, rzeczy które trzeba zrobić. Jak zwykle umysł chciał zrobić wszystko byle bym nie siedział w ciszy. Nie odczuwał. To chyba jego mechanizm obronny. A może po prostu myśli, że taka jest jego powinność, aby wciąż angażować mnie w te wszystkie „bardzo ważne sprawy”, które przecież wcale nie są istotne!

Nie wiem jak długo tak sobie siedziałem, ale w końcu z tego siedzenia moje serce jakby się otworzyło. Coś się we mnie przełączyło. Umysł ucichł, a ja zupełnie spontanicznie i ot tak, zacząłem śpiewać sam do siebie. Śpiewać o pięknie życia… o uczuciach, a chwilami po prostu intonując, mrucząc sobie po kociemu.

Po chwili, zamiast iść spać na mchu, poczułem że czas wracać. Raz jeszcze, ten cichy głos uczuć przemówił do mnie, mówiąc wyraźnie: czas wracać do domu. Skorzystałem jeszcze z ostatnich chwil zmierzchu i zrobiłem kilka fotek łabędzia, po czym schowałem go w gałęziach jałowca, wśród fioletowych wrzosów. Zabiorę go później, gdy przyjedziemy u samochodem, teraz nie będę go dźwigał przez tyle godzin marszu — pomyślałem.

Czułem jakiś rodzaj grawitacji, ciągnącej mnie z powrotem do miasta. Zatrzymałem się więc na chwilę oddechu, by przyjrzeć się tej grawitacji. Dlaczego czuję takie silne ssanie? Ono sprawia, że nie jestem w pełni świadomy chwili obecnej. Sprawia, że moje energie są jakby w mimowolnym ruchu. Niby jestem tutaj i idę, ale jakaś część moich energii już jest w domu i ściąga mnie do siebie. Bardzo dziwne uczucie — pomyślałem sobie — i zdałem sobie sprawę, że odczuwałem je zawsze, przez całe swoje życie, tylko nigdy nie byłem tego świadomy. Zdaje się, że to naturalne zjawisko, które ma miejsce za każdym razem, gdy dążymy do jakiegoś celu. Gdy masz przed sobą cel, część twojej świadomości i energii, płynie tam gdzie chcesz się znaleźć. Innymi słowy, po części już jest się tam, dokąd się zmierza!

Tylko czy nie dałoby się podróżować bez żadnego celu? I czy wtedy nie byłoby dużo przyjemniej? To ssanie wcale nie jest przyjemne. W jakiś sposób sprawia mi ból i odbiera dużą część świadomości chwili teraz. Zdaje się, że to nie tyle kwestia samego podróżowania, ale pewien mechanizm zakorzeniony głęboko w ludzkiej psychice. Mechanizm biorący się z silnego przekonania, że muszę dokądś zmierzać, coś osiągać, mieć „cele”, a przy tym używać całych pokładów energii, siły i mocy. Tylko, czy tak musi być?