Róża dla A.

Pani A! To jest wszystko zrozumiałe… to życie jest czasem trudnym dylematem i nas nie oszczędza… ten ból, te wszystkie przykrości. A najgorsze nie jest nawet to wszystko — lecz że my nie rozumiemy dlaczego…. i ten bunt, ten krzyk, i ból w środku nas siedzi, bo dlaczego do cholery?!

I ja Pani mogę powiedzieć z całym szacunkiem, że to ma swój sens… życie nas kocha i czasem serwuje nam trujący obiad, bo chce nam coś pokazać. Chce nam pomóc dorosnąć, chce nam pomóc nauczyć się kochać Siebie tak samo i nawet bardziej, niż chcemy kochać i kochamy innych,

Ja też przeżyłem wiele bólu w swoim życiu… byłem na dnie kilka razy i nauczyłem się w końcu patrzeć na swoją kreację — ponieważ wierzę, że to ja tworzę swoje życie, wierzę że inaczej nie może być, tylko ja mogę wziąć odpowiedzialność za swój los… bo któż inny? Bóg, karma, ślepe zbiegi okoliczności?

To nie miałoby sensu, aby moje cierpienia i radości były powodowane czymkolwiek innym, niż moje własne wybory i działania.

Zawsze chciałem jak najlepiej, zawsze chciałem, żeby wszystkim się powodziło, żeby rodzice nie chorowali, żeby była radość i szczęście dla wszystkich, i jakże ja widziałem w każdym Chrystusa! Jakże ja widzę, jak wszyscy w oczach mają to światło najcenniejsze i najświętsze.

I jednocześnie widzę, jak wszyscy noszą ten cierniowy diadem na swych głowach; jak dźwigają krzyż razem z męką tegoż Chrystusa. I ja miałem ten sam obraz, gdy w lustro patrzyłem: cierpiący Chrystus o świecących oczach i szczerym sercu, który sam sobie koronę krew tłoczącą przyozdobił!

Ja w końcu zdjąłem tę koronę i powiedziałem: Dosyć! Przecież ja zasługuję na życie w RADOŚCI! Przecież to odwieczne cierpienie musi się w końcu skończyć. Odłączyłem ten krzyż ze swych barków… i nauczyłem się szanować ludzi wokół mnie, którzy wciąż cierpią, którzy wciąż chcą pomagać innym kosztem własnego szczęścia, oddają swoje życie, aby ulżyć komuś innemu.

Jednak ja nie chcę już tak! I oto przyszła do mnie pewna perspektywa: że mogę pomagać innym, będąc dla nich inspiracją. Mogę być tak radosny, zadowolony z Siebie i własnego życia, że inni ludzie mogą spojrzeć i powiedzieć: jak to możliwe? Jak ten człowiek to zrobił, że jest radość w jego aurze? jak to możliwe, że pośród zgiełku cierpienia i łez, może mieć spokój i zaufanie?

I wtedy odpowiadam, że po prostu nauczyłem się kochać Siebie najpierw. Bo jakże mogę pomóc komuś, jeśli sam klęczę we łzach? Jakże mogę być miłością dla drugiego człowieka, gdy sam jej nie mam dla Siebie?

To odkryłem i żyję tym — raz lepiej, raz gorzej, ale dużo mi to pomogło. Nie muszę znowu spadać na dno, stawać się bezdomnym alkoholikiem, czy lądować z ciężką depresją w psychiatryku.

Jestem w równowadze, kocham siebie, kocham życie i przez to potrafię naprawdę kochać innych. Szanuję ich ból i cierpienie, szanuję ich wybory — to, co tworzą dla Siebie. Gdy potrafię pomóc — pomagam, lecz nigdy kosztem własnego zdrowia i szczerego poczucia, że działam w zgodzie ze Sobą. Ponieważ teraz to moje dobro jest najważniejsze, mój uśmiech na twarzy jest pierwszym, jaki chcę zobaczyć każdego dnia.

Można powiedzieć, że to zdrowy egoizm, którego się nauczyłem — to owoc mojej wieloletniej tułaczki i duchowych poszukiwań. Wiele bólu i łez… wiele trujących posiłków musiałem przełknąć i przetrawić, by w końcu zrozumieć rzecz najtrudniejszą — miłość do samego Siebie.