Jestem na Węgrzech, w małym miasteczku turystycznym o jakże egzotycznej dla polskiego ucha nazwie – Jászszentandrás. W zasadzie to jest dwa w jednym, bo to nie tylko miasteczko z naturalnymi termami, które latem przyciągają rzeszę spragnionych tłumów, ale również najzwyklejsza węgierska wieś, po horyzont otoczona polami uprawnymi, które to ja akurat uważam za wielkoformatowe abstrakcje, malowane pługami przez może ekscentrycznych, a już na pewno awangardowych artystów-rolników. Bo tu polna ziemia nie ma jednorodnego koloru, lecz gradientowo mieni się różnymi odcieniami brązów, czerni, białego i złotego piasku, i khaki.

Przechadzając się, mam wrażenie, że trafiłem w sam środek płótna jakiegoś mitycznego olbrzyma. I to takiego, który uwielbia wino, bo węgierskie wina są naprawdę bardzo finom, czyli smaczne.

Czasem czuję wielki spokój i zadowolenie, gdy tak się przechadzam, ale czasem mam wrażenie, że trafiłem do jakiejś prehistorycznej epoki, z której najchętniej bym już uciekł. A to dlatego, że Węgry w jakiś sposób przypominają mi Polskę sprzed 20 lat. Jest tu mnóstwo bardzo starych, utkniętych energii, które odnoszę wrażenie, że w Polsce dawno już się uwolniły.

Czasem czuję się przytłoczony ilością duchów, które mnie obserwują, a które czuję aż nazbyt wyraźnie. Nawet widzę ich plugawe, powykrzywiane grymasami emocji twarze, odbijające się w lustrach otaczającej materii – bieli chropowatego sufitu, spękanej korze drzew, zoranych pogodą tynkach budynków, wspomnianych już abstrakcjach uprawnych, itd.

Ale najgorsze jest to ich ciągłe gadanie. Chytre lisy z takich węgierskich duchów — potrafią nieźle namieszać w głowie, jeśli nie jest się uważnym tego, skąd płynie myśl, która właśnie pojawiła się w twoim umyśle. Ja jednak generalnie nie mam z tym problemu, a jeśli już mam i czuję się skołowany, po prostu oddycham do brzuszka, albo tworzę coś awangardowo kreatywnego — zazwyczaj jedno i drugie jednocześnie. Teraz już rozumiem skąd u tutejszych rolników tak awangardowe podejście do uprawy ziemi! „Trzeba orać-malować, żeby nie zwariować” – mówią sobie pewnie wieczorem, spotykając się w pobliskiej tawernie na kilka kieliszków Tokaja. I pewnie śmieją się jak opętani, pokazując sobie zrobione dronem zdjęcia swoich najnowszych kreacji.

A ja mam ciekawe doświadczenie, bo roli jeszcze nie uprawiam, tylko rolę odgrywam. Tak! Odgrywam rolę nadwornego alchemika tutejszej księżniczki o imieniu Kriszta.

Nawiasem mówiąc, jest dla mnie nader zabawnym, że w języku węgierskim tak wiele rzeczy jest zupełnie odwrotnie niż w polskim. Na przykład: „sz” czyta się jak „s”, a „s” jak „sz”. Myślę, że niepotrzebnie to tak skomplikowali, ale wyrozumiale zgaduję, że to po raz kolejny nuta węgierskiego ducha awangardy. Jak to pewnie mawiają przy winie tutejsi artyści-rolnicy: „najważniejsze, żeby było tak… po naszemu! A jak się komu nie podoba, to niech idzie w diabły!”

Więc tak, jestem alchemikiem i dlatego mój zmysł odczuwania energii niefizycznych jest bardzo wyczulony. Czasem zastanawiam się, czy może nie za bardzo, ale potem stwierdzam, że przecież inaczej byłoby cholernie nudno! Bo jak można w ogóle żyć, będąc ograniczonym tylko do tego, co fizyczne!? To byłoby cholernie płaskie i nudne! Zresztą, przecież każdy jest pod wpływem niefizycznych energii — nawet jeśli jest święcie przekonany, że takowe nie istnieją. Więc z dwojga złego, to już lepiej być otwartym i świadomym. A dyskomfort zmysłowego przytłoczenia też w końcu mija.

Bo gdy jest się otwartym na wszystkie uczucia, to znaczy, że świecisz swoim światłem i wtedy wszystko płynie — energie uwalniają się, a duchy w końcu wracają tam, gdzie ich miejsce — czyli do swoich niefizycznych królestw. Pokrótce tym właśnie jest rzeczona alchemia — to jej absolutne sedno: otwórz się i czuj wszystko, co czujesz bez żadnego osądzania; wiedz co jest twoje, a co nie; świeć swoją uważną świadomością (w duchowym półświatku potocznie zwaną „światłem”); a ono transformuje energie do ich naturalnej lekkości i równowagi. Oto jak zachodzi alchemia… coś o tym wiem!

W praktyce oznacza to olbrzymią ilość oddychania i relaksowania się, na przemian z awangardowymi ekscesami kreatywności wokalno-rzemieślniczej, okraszonej rozsądną ilością ulubionego wina, tudzież innego trunku. A jeśli ktoś nie lubi zawartości procentowej, to oczywiście może sobie spożywać, co tylko tam chce. Bo jednak czystej wody też trzeba dużo pić, taka praca, proszę Państwa. A, i jeszcze moim ulubionym alchemicznym rekwizytem jest seks, ale o tym to już opowiem po dobranocce, bo — jak to mawia się w towarzystwie avant-agrarnym: „agro-kultura musi być i już!”

Kultura węgierska — ciągnąc ów zacny wątek — jest bardzo specyficzna. Węgrzy po prostu mają własny styl. Trochę kiczu, a trochę salonowej ogłady i galeryjnego wysublimowania; trochę ostro, a trochę słodko (jak dla mnie czasem ciut za słono), ale z pewnością bardzo rzeczowo i paprykowo. Gdy już raz się zobaczy węgierski dizajn, to nigdy się go nie pomyli z niczym innym — daję słowo!

Urokliwa ta kraina, jestem poniekąd zakochany — poza może tym, że czasem chcę jednak uciekać tam, gdzie rośnie trochę mniej papryki, a psy są mniej włochate. Może kiedyś ucieknę, ale póki co mam robotę do zrobienia — bycie alchemikiem to odpowiedzialne zadanie. Nie można tego zrobić tylko trochę, po łebkach — albo porządnie i do dna, albo wcale — taka praca, proszę Państwa. Zresztą wiem, że Państwo też o tym wiedzą!

Üdvözöllek (Pozdrawiam),

L. S. D.